Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

środa, 27 lutego 2013

klasyka...klasyka... gorset Buttericka... angelologia i dal

Klasyka, klasyka... gorset Buttericka...angelologia i dal... Tą oto parafrazą Gałczyńskiego oznajmiam, że   czerwony gorset - Butterick B5797 model C się zrobił. A właściwie został zrobiony. Moimi własnymi rencami :)
Dla wprowadzenia w relaksujący nastrój zapraszam do wsłuchania się w stosowną muzyczkę, która ponoć łagodzi obyczaje - to tak w ramach, coby wrednych komentarzy nie było ;)





Gorset postanowiłam uszyć z bi-streczu strzępiacza. Wymyśliłam sobie komplet z porażką stycznia. Taki pomysł - idź na całość - zrób się na mumię. Nogi skutecznie skrępuje mi  spódnica, nad ograniczeniem ruchów góry zapanuje gorset. Widać jestem masochistką. Jak postanowiła. Tak zrobiła.

Przygody z gorsetem były właściwie od początku. Przeczuwając, jak zwykle rozminięcie się z rozmiarówką bardzo dokładnie obmierzyłam swoje gabaryty i porównałam z tabelką Buttericka. Zdębiałam. Obmierzyłam się jeszcze raz, porównałam... podrapałam się po głowie i zadumałam nad złożonością tego świata, moich gabarytów i tabelek z rozmiarami... WYSZŁO MI 12.  Zrzuciłam to na karb hamerykańskiej dziwaczności i czując się z lekka większa niż normalnie gorset wykroiłam. Po zszyciu efektownie strzępiącego się bi-streczu mym oczom, ku lekkiemu zdumieniu, że  cokolwiek wyszło, ukazał się kształt gorsetu. Przymierzyłam i zdębiałam po raz kolejny, bo ściśle wymierzenie zgodnie z tabelką okazało się... hamburgera warte. Gorset był za duży. Dużo, dużo, dużo za duży! O całe przęsło, eee... znaczy się klin z każdej pleców strony. Bagatela jakieś 10 cm!  Przez moją niewyspaną główkę przeleciała (z prędkością pendolino BTW pendolino będzie chyba najpopularniejszą koleją szyciową tego roku) myśl, że może durna wycięłam tych klinów za dużo.  No cóż... wycięłam tyle ile trzeba. Darowałam sobie stresujące rozważania czy jakimś cudem w ciągu tygodnia przybyło mi 10 cm w pasie i okolicach, zgrzytnęłam zębami na hamerykańską mechanizację i odprułam owe nad-gabarytowe kliny.

Potem było kilkakrotne wszywanie zamka. Raz, bo mi krzywo było i naszło mnie na poprawianie. Poprawiłam. Przy ostatnim zapinaniu zamka.... trach... zameczek się rozpękł. Plastikowy jeden w ząbek kopany. Nowego na stanie nie było, więc wykorzystałam zapasy zamków z odzysku, z kombinezonów roboczych. Zamek po przejściach, kobieta z przeszłością... Traach... następny się popsuł...Tu nastąpiła kanonada słów parlamentarnych inaczej w trzech językach ze szczególnym uwzględnieniem ojczystego.
Kolejny odzysk łaskawie dał się wszyć. Krzywo z lekka. Tu następuje powtórka z kanonady przy akompaniamencie wiejskiej orkiestry straży pożarnej (czytaj - ryki, płacze i spazmy). W końcu zamek został wszyty. IDEALNIE INACZEJ.

Po bliskich spotkaniach trzeciego stopnia gorsetu z Lolą i porażką stycznia wyszło mi, że kreacja wygląda jednak jak u Chmielewskiej - Wszystko czerwone i czegoś jej ewidentnie brak. Najlepiej czegoś czarnego na dole, albo u góry. Lamówka odpadła w przedbiegach, koronka wypadła niemrawo, aż w końcu przypomniałam sobie o metrach tiulu z ogołoconego petti-coat. Popatrzyłam, przymierzyłam, przyfastrygowałam. W tym czasie czułam się co najmniej jak Armani. Ba, co ja mówię jako sam Stwórca!


Jak widać w wersji roboczej z nie ostrzyżonym czarnym grzbietem jeszcze. Stwórca zapomniał, że kobiety w przeciwieństwie do Loli posiadają ręce, a nawet pachy, pod które owe tiulowe grzbiety trzeba upchnąć.

A oto  skończone dzieło dnia siódmego:
Jak widać grzebyczek przycięty


Sama się dziwię, że tak równo mi te szwy się zeszły  :)

Bo nie chodzi by złapać króliczka...
Kokardka z tyłu jest na razie przytwierdzona agrafką, bo nie mogę się zdecydować czy ozdoba na kuprze, to aby na pewno dobry pomysł. Na jej korzyść świadczy, że maskuje lekką krzywiznę... no tak... zgadłyście... wszywanego zamka.


Jeśli chodzi o krawieckie zadanie to zadowolona w 100% NIE JESTEM. Materiał jest upierdliwy. Łatwo się prasuje, ale gnicie jeszcze szybciej. Zamek mógłby być wszyty lepiej, ale....tu  kanonada..Kilka szwów nie wyszło idealnie prosto.Na temat flizeliny, fizeliny czy tego tam usztywniacza nie usztywniającego z HEMY nie będę się wypowiadać. 
 Jeśli chodzi o wizualny efekt to nawet jestem zadowolona i sądzę, że udało mi się stworzyć kreację imprezową w wersji "stateczna famme fatale" :) Bardzo dobrze ogranicza mobilność  jednocześnie podnosząc ciśnienie niewiastom (ze szczególnym uwzględnieniem nacji holenderskiej) i wywołując ślinotok u mężczyzn.
W wersji famme fatale by night planuje nosić ją z toczkiem/fascynatorem, który TEŻ SE ZROBIĘ do kompletu. Oooo... cuś w ten deseń na przykład. Tylko czerwono-czarne, albo czarno-czerwone. 
Projekt pochodzi z serii Sekrety dobrego szycia. Zdaje się, że to już prehistoria.

Jak dopadnę kogoś kto zechce strzelić mi foty i potrafi obsługiwać aparat fotograficzny to zaprezentuję się w całej okazałości. Ale nie liczcie na to za bardzo, bo jak na razie to mam tylko Franka, a ta jak widać powyżej... zamiast pracować woli leniuchować.... a uuuuu siaaa la lala...
A na koniec...tenże  przestępca na gorącym uczynku.

**********************************************************************

W następnym odcinku - gorset a'la Pan Tadeusz

piątek, 22 lutego 2013

From Holland with love - sofi number

Podaję nazwę biura i ilość umówionych pracowników. Sympatyczny pan wręcza druczek i zalaminowane polskie tłumaczenie. Znając poziom intelektualny polskiego wybrańca tłumaczę i tak po kolei rubryczki:

1. Nazwisko
- Moje? - pyta jełop i już mam ochotę walnąć go w pusty i łysy łeb. Łysy, ale z dywanikiem.
- Nie. MOJE - odpowiadam, ale w obawie, że debil faktycznie wpisze moje nazwisko szybko dodaję - no ja już sofi mam.
- Aaaaa... Bo ja żem myślał.
- Akurat... Myślał... To prawie jak termin ze słownika wyrazów obcych dla ciebie człowieku - myślę sobie, ale tłumaczę dalej.

2. Data i miejsce urodzenia.
Zerkam chłopkowi przez ramię i parskam śmiechem- 20.04.1976 Gliwice ul. Rzemieślnicza 5/50.
- Baaardzo dokładnie pamięta pan miejsce swojego urodzenia - zauważam sarkastycznie.
- A co, a co? Aaaa... no miejsce miałem wpisać.
- To pan jeszcze dopisze czy to w domu czy szpitalu było - nabijam się dalej.
- Bo ja to na spokojnie musze a nie tak na łapu capu.  Usiąść, przy kawie, pomyśleć...
Nie komentuję, bo rozumiem, że zapamiętanie miejsca urodzenia i daty może przerastać jego możliwości intelektualne.

3. Narodowość
- Polska? 
 Bingo!

4.  Miejsce zamieszkania poza granicami kraju.
Tłumaczę, że "poza granicami" to dla urzędu poza Holandią, czyli nie tu, tylko tam, czyli w Polsce.
- To co mam wpisać?
- Pan przepisze z miejsca urodzenia - pukam palcem w druczek i nie wiem czy mam zacząć się śmiać czy płakać.
Chłopek wysywając język jak dziecko w szkole mozolnie przepisuje. Możliwe, że w jego przypadku język stanowi wypustkę mózgu.

5. Miejsce zamieszkania.
Podaję na kartce holenderski adres. Facet patrzy na kartkę jakby pierwszy raz w życiu widział słowo pisane. Wzdycham ciężko i zaczynam mu dyktować. Rotterdam. R O T T E R D A M. Brawo! No mistakes! 
- Mozartweg. M O Z... Nie S tylko Z. Z jak Zenon. M jak Magda, O jak Olga, Z jak Zenon, A jak Anna...
- Moja żona ma Ania na imię - chłop dekoncentruje się
- No pięknie, ale niech pan pisze dalej R jak Renata, T jak Tadeusz,
  W jak Władysław,  W.. a nie V... M O Z A R T W E G.
 Uuuuuff... Poszło.

6. Nazwa i adres pracodawcy.
Boert Dienstverlening Moessorgskystraat 76, Rotterdam*... O matko huto... Lato nas tu zastanie zanim on to napisze.
Biorę długopis i uzupełniam dane za niego.
Pukam palcem gdzie ma podpisać.  Zmęczony wysiłkiem pracownik idzie na papierosa, a ja czekam na decyzje. Po  15 minutach odbieramy sofi.
 Nie kochani, to nie koniec atrakcji. Czeka nas jeszcze wizyta w banku :)


*Wszelkie podane adresy to totalna fikcja, prosze wiec nie wysylac cv na adres pracodawcy tudziez nie odwiedzac Matiego pod ww. adresem ;)

sobota, 16 lutego 2013

Marzyć w marcu - Burda 3/2013

Zamiast sprzątać raczę się kawę z cynamonem i nową Burdą. Nabywanie nowych Burd, mimo konfliktu z językiem holenderskim i małego doświadczenia w szyciu stało się chyba nałogiem. Najświeższy numer z okładki kusi "odlatującą" sukienką w kolibry czy inne takie tam lotne (na pewno nie jest to SNIP).

Wrzucam te modele jak najbardziej subiektywnie subiektywne, które wpadły mi w oko. Co nie znaczy, że zostaną uszyte lub chciałabym mieć je na własnym grzbiecie. Wszystkie zdjęcia są skanami z Burdy.


Model 111/112 - fajny przód, ciekawy tył tylko... czy starczy odwagi i temperatury, aby go nosić? 



Ten fason bluzki wydaje mi się bardzo ciekawy. Zależnie od użytego materiału może być codzienną bluzką biurową zapinaną na napy, koronkową wersją na romantyczną randkę (hahahaha), a uszyta z grubszego materiału czy dzianiny - sweterkiem docieplaczem.
I jest taki kobiecy!

Niby zwykłe sukienki, a wydaje mi się, że mają w sobie potencjał :)


Podoba mi się to szare-kamizelko coś... Choć może nie w takim zestawieniu z koszulą typu dandys i falbaniastą spódnicą. Jak dla mnie - za dużo na raz.

Jakby ktoś nie był zdecydowany kupić/nie kupić - pomocne rysunki techniczne.





I na koniec - słowo na niedzielę, czyli na zapowiedziach. Już wiem, że kolejny numer kupię, choćby ze względu na pokazywaną sukienkę z lat 50/60 oraz naszyjnik z kolorowych kamieni w opcji - zrób to sam.
Informuję także, że w ramach walentynkowej akcji - nie kochają cię inni, kochaj się sam, zrobiłam sobie prezent i nabyłam sobie małe, czerwone, sportowe COŚ :)
To zostawiam Was z kawą i Burdą, a sama w końcu zabieram się do sprzątania.





środa, 13 lutego 2013

From Holland with love - lekcja brabanckiego

Staliśmy przy stole i oddawaliśmy się kreatywnemu zamalowywaniu denek od bitej śmietany farbą olejną (farba olejna stanie się kolejnym leitmotivem widać). Zdzichu czarując Holenderki przekonywał je, że bardzo chciałby nauczyć się brabanckiego dialektu. Na jaką cholerę miałby się uczyć dialektu skoro nie zna "ogólnoholenderskiego" ani angielskiego trudno dociec, ale jego chęci spotkały się z zainteresowaniem Holenderek. Sytuacja wyglądała zatem w ten sposób, że Wendy mówiła coś po brabancku, Ketty tłumaczyła to na "ogólnoholenderski" (zabawa polegała na tym, że mimo iż obie były Holenderkami, ba bliźniaczkami nawet już na tej linii pojawiały się pewne zakłócenia i tarcia!), a potem Denis wieńczyła translatorskie dzieło tłumacząc na angielski.

Wendy coś wycharczała, Ketty obruszając się i dyskutując przetłumaczyła na inny charkot, aż w końcu Denis zapodała do Zdzisia złaknionego brabanckiego:
- Cow.
Zdzisiu ściana, więc Denis powtarza:
- Cow. Cooow. Coooow. C O W.
Zdzisiu stoi z kamiennem obliczem. Jako ta żona Lota niewzruszony. Denis wpada na innowację translatorską:
- Muuuuuuuuuuuuu
- Aaaaaaaa... Krowa - zaskakuje Zdzisio Lot-ny.
Razem z Danielą - Słowaczką parskamy śmiechem. Zdziś wzrusza ramionami, ale postanawia kontynuować naukę. I od nowa zaczyna kołomyja. Wendy charczy po brabancku, Ketty przecharkowuje to na holenderski, a Denis tłumaczy na angielski. Po krótkiej dyskusji między trzema paniami w końcu pada:
- Horse. Hoooorrse. Hooooorse. I tak jak to było wcześniej Zdzisiu nie jarzy.
- Iiiiihaaaahhaaaaa - Denis rzuca kolejną onomatopeję (w tym przypadku był to odgłos paszczą).
- Aaaaa kooooń - zgaduje Zdzisio.
Daniela ze śmiechu trzyma się za brzuch, ja zapłakana maluję sobie olejną ręce i kawałek bluzki, dziewczyny wybuchają śmiechem. Na nasze śmiechy roznoszące się po całej hali wpada Ciastko, ale skonsternowany zaraz daje nogę. Zdzichu już zaczyna się orientować, że  chyba mamy z niego niezłą polewkę, ale nie poddaje się. Nauka nade wszystko!
Wendy ocierając rękawem łzy mówi znowu coś do Ketty, a ta podaje to dalej do Denis.
- Hen. Heen. Heeeeen - powtarza Denis - krztusząc się ze śmiechu, więc tym razem faktycznie trudno ją zrozumieć.
- Ko ko ko ko ko - gdaka wykonując charakterystyczne "kaczuchy" rękami.
Daniela pada na podłogę, dziewczyny leżą na stole z bitymi śmietanami, mnie ze śmiechu boli już i gardło i brzuch.
Dopiero wtedy do Zdzisia dociera bolesna prawda, że się z niego nabijamy. Próbuje ratować skórę i zwraca się do mnie:
- Taaak? Takie to śmieszne? Tak was to bawi? To może po włosku pogadamy? Co???? Parlo italiano? Parlo italiano?
- Si, certo - odpowiadam a Zdzisiowi kończy się włoska terminologia.
Wpada zatem na inny pomysł.
- Taaak? Takie jesteście mądre? Jak takie cwane jesteście to ja pójdę do Ciastka (Ciastko to proszę Państwa nasz szef) i powiem mu jak na niego mówicie. I co???
- A idź. Chętnie to zobaczę. Tylko ciekawe w jakim języku mu to powiesz? I już widzę jak się za to wścieka i wywala nas z roboty... 
A swoją drogą... jak przetłumaczyć Ciastko na język Zdzisiowy?
 - Yyyy... yyyyy... mniam... mniaam? 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Co na blogach trzeczy czyli Dragon kontra Buttericku

Głośna afera z kratką oraz wizyty na różnych blogach skłoniły mnie do refleksji, ogólnie wszak znanej, że krytyki to my nie lubimy. Z tym, że na ową krytykę osadzaną w komentarzach blogerki reagują różnie.

Moderacja komentarzy rzecz piękna. Weźmy taką dziewoję, co zainspirowana  mitycznym, gadem lotnym rodem spod Wawela stworzyła... kieckę. Sukienka pyszna. Zwłaszcza, że trwa karnawał i przebrania jak najbardziej na topie. Do tego mini tutorial jak stworzyć takie płetwo-lotki i... już widzę jak cała Polska... odlatuje. I to bez dopalaczy. Ale ok, ja się nie znam na haute couture.... z Koziej Wólki.
 A co robi oważ dziewoja, gdy sukienka na bal przebierańców nie spotyka się ze spodziewanym zachwytem? Ano wykorzystuje możliwość moderacji  i komentarza nie zamieszcza. Proste jak konstrukcja cepa, albo smoczego ogona. Tą oto metodą wszyscy myślą, że tworzy rzeczy oryginalne i niepowtarzalne. Ba, co więcej myślą, że wszystkim owo cudactwo się PODOBA.
A jak się nie podoba, to komentarza nie widać. Bystre to nie jest, bo jak wiadomo komentarze napędzają bloga, a próżnym przeważnie o to chodzi. Linka do bloga nie podaję, kto wie ten wie, reklamy robić nie zamierza. Wystarczająco chwali się sama. 

Można też pójść na żywioł i komentarze lecą jak chcą. Dobre, dla zapracowanych i tych co już osiągnęli "pozycję blogową" czyli nie muszą się przejmować tym, co tam pod ich postem ludzie piszą. Blog żyje własnym życiem.

No dobra... już dosyć dolewania tej oliwy do ognia (oh... przepraszam, jeśli komuś się ze smoczym zianiem ogniem skojarzyło) teraz czas na moje trofea. Znaczy się... Krawczyk Dratewka przedstawia:

Każdy wykrój leżakuje sobie na materiale, z którego planuję go uszyć. Nieco niepokoi mnie jedynie rozmiarówka. Amerykanki do najszczuplejszej nacji nie należą, a mi tu wychodzi porównując moje wymiary z ich tabelką, że mieszczę się rozmiarze 12. Kuriozum totalne. Albo będzie dobrze, albo będę mieć gorseto-płachtę na byka. No nic. Uszyję coś na próbę to będę wiedzieć.  Szary, elastyczny materiał z przeznaczeniem na model Butterick 6582 A lub B.
Tu kolejny szary materiał. Tym razem wełenka. Tak...lubię i nie boję się  szarości (ŻADEN GREY mi nie straszny). Na szczęście nie muszę przebierać się za smoczycę ze Shreka by się wyróżnić z tłumu :)


Podobno połączenie bieli z czernią będzie modne w tym roku, więc model  5603 B (żółty po środku) widzę jako uszyty z białego materiału z czarnymi wykończeniami.


I ostatni z wybranych do prezentacji modeli. Z uwagi na materiał, który jest dwustronny chcę uszyć sukienkę B tak, aby widać było kontrast prawej i lewej strony materiału. Główna część sukienki byłaby z jaśniejszej strony, kontrastowy element na plecach ze strony ciemniejszej. Jak myślicie? Nie będzie to za bardzo naściubilone?


Uprzejmie informuję, że gorset z Buttericka (światło padło - zdjęć nie będzie) jest wykrojony. SIĘ NIE SZYJE. Bo gorset nie rybka, nie lubi pływać. A ja właśnie raczę się porterówką :)  W umiarkowanych ilościach... w półmroku...




niedziela, 10 lutego 2013

Kolejne wyróżnienie - Versatile Blogger Award

Od Ashritt otrzymałam wyróżnienie. Miło mi niezmiernie, bo w stosunkowo krótkim czasie jest to już drugie moje wyróżnienie. Bardzo dziękuję, ogromnie mi miło, choć ciągle zaskakuje mnie fakt, że ktoś chce te moje złośliwości czytać i oglądać permanentnie niedoświetlone zdjęcia :)

Zasady  (bezczelnie, z uwagi na wrodzone lenistwo skopiowałam z bloga Ashritt):
1. Podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu - co jak wyżej uczyniłam.
2. Pokazać nagrodę Versatile Blogger Award u siebie na blogu - co niniejszym czynię.
3. Ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie - spróbuję, choć wtedy już żadnej nominacji nie dostanę, a i liczba odwiedzających mnie zmaleje :)
4. Nominować 15 blogów, które jego zdaniem na to zasługują - zasługuje na to dużo więcej blogów niż 15, ale wybrałam 7. 
5. Poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów.




7 prawd o mnie czyli co należy wiedzieć o Małgorzacie:


1.Nie ma we mnie chrześcijańskiego miłosierdzia i tendencji do nadstawiania drugiego policzka. Jeśli ktoś mi zrobi krzywdę, zrani, czy choćby sprawi przykrość nigdy mu tego nie daruję, ani tym bardziej nie zapomnę. Na możliwość rewanżu mogę czekać latami.
"Jestem zły, ale to dobrze. Nigdy nie będę dobry, ale to nic złego. Nie chcę być nikim więcej niż sobą".
Mogę podpisać się pod słowami Ralpha Demolki.

2. Nie umiem składać map i wykrojów. Raz rozłożona oryginalna płachta wykroju nie ma szans na ponowne złożenie jak trzeba. Jak macie metodę jak to okiełznać to ja chętnie się dowiem :)

3. Chciałabym napisać książkę. A nawet dwie książki. Na razie mam luźne plany i szkice. Spokojnie... nowy Grey mi z tego nie wyjdzie. CHYBA ;)

4. Marzy mi się praca uniezależniająca mnie od wszelkiego rodzaju Orwellów. Może po wydaniu książek będę żyć z tantiem? ;)

5. Skończyłam kurs tańca na rurze. Niestety nie mam w domu warunków na montaż rury do dalszych ćwiczeń. Wbrew powszechnej opinii jest to niezwykle trudny... sport.

6. Wierzę w magię. Mam olbrzymią intuicję, która pozwala mi "wiedzieć i widzieć" pewne rzeczy.  Zdarzały mi się sny, które się sprawdzały. Stawiałam tarota, który się sprawdzał (niestety). Magią słów (mówiąc wprost - zaklęcia czy jak kto woli klątwy) zdarzało mi się wyrwać kilka chwastów. Jednym słowem... Wiedźma.  Może kiedyś o tym napiszę więcej. O ile się nie boicie :)

7.  Kocham Holandię i wprost proporcjonalnie do tej miłości nienawidzę języka holenderskiego. Uczę się i płaczę. Dosłownie. I żadna racjonalna argumentacja nie pomaga.


Nominowane blogi:

1.  Kasia - bo jest fajną, ciepłą, mądrą babką z oryginalnymi pasjami. 
2. monikamagdalena - bo jej pasje są kompatybilne z moimi - decoupage i szycie :)
3. kobietaszyje - bo jej poczucie humoru i żonglowanie słowami jest kompatybilne z moim :)
4. retroszycie - bo jej retro szycie jest kompatybilne z moimi gustami, a blog zapowiada się ciekawie.
5. niebieska-kamea - bo prócz pasji szycia ma też włoso-pasję oraz tworzy niesamowite frywolitkowe (i nie tylko) dzieła.
6. sylwiabea - za upodobanie do sukienek retro, z nadzieją na częstsze posty :)
7. jm - za czarne koty :)

Gorsetowe inspiracje... Jak pięknie być kobietą

Dorarthea w poście kobieta i koń  pokazała swoje gorsetowe inspiracje. Idąc jej tropem chciałam pokazać Wam co mnie się podoba, inspiruje i siedzi w głowie. Pisząc tego posta uświadomiłam sobie, że raczej inspirują mnie konkretne postaci niż modele czy wzory.
Pierwszą inspiracją, najbardziej historyczną, ale mimo wszystko (w moim odczuciu) najbardziej również erotyczną jest Królowa Margot... Notabene bohaterka jednego z moich ulubionych filmów.
Zdjęcie pochodzi ze strony www.vogue.it
                            
A tu graficzna wariacja tego gorsetu znaleziona na stronie computer-graphic

Kolejną inspiracją jest, uwielbiana od lat Audrey Hepburn. Nie ma zbyt wielu jej stylizacji z gorsetami. I znowu, jak w poprzednim przypadku są to stylizacje filmowe czy teatralne. Kilka gorsetów Audrey ze strony  www.staylace.com

Czy gorsetowa góra sukienki z filmu Sabrina (projekt Givenchy).
I na koniec najbardziej współczesna (tak mi się jakoś chronologicznie ułożyło) inspirująca gorsetowo i nie tylko postać - Dita von Teese i kilka jej gorsetowych kreacji. 
Pierwsze trzy zdjęcia pochodzą strony ditavonteesefan.net 

Który gorset jest Waszym faworytem i kto następny poda swoje gorsetowe inspiracje i fascynacje? 






Ostatnie dwa zdjęcie pochodzą z oficjalnej strony Dity 

piątek, 8 lutego 2013

Piątkowa niespodzianka

Ladies and gentlemen...
przybyły zza wielkiej wody. Są. Jeszcze cieplutkie. Wyczekiwane. Tydzień temu zamówione.
WYKROJE Z BUTTERICKA I MACCALL'S 
Drżącymi łapami otwierane i oglądane z namaszczeniem. Niespodzianka, która poprawiła nastrój z tego parszywego tygodnia.  Na razie je podziwiam. A Franek chłonie. Całym ciałem, leżakując na nich. W ten weekend spróbuję zrobić do nich pierwsze podejście.  I postaram się skrobnąć o nich więcej.
Na razie... podziwiam i delektuję się. Winem i retro wykrojami. Weekend!  Proost... na pohybel Orwellom!


From Holland with love - irish tulips

Przychodzi baba do dentysty i mówi:
- Właśnie wróciłam z Irlandii.
A dentystka na to:
- Tak, piękne tulipany tam rosną.



czwartek, 7 lutego 2013

Walentynki

Nadciągają... Jak tylko kończy się gorączka Świąt Bożego Narodzenie zaczyna się ten obłęd. Najpierw powoli. Jak żółw ociężale. A potem rozpędza się i gna coraz prędzej. A co to, a co to, a co to tak gna? Walentynki Proszę Państwa, Walentynki. W połowie stycznia są już wszędzie. Uróżowione sklepowe wystawy, zroszone serduszkami wiaty i wszelkie banery reklamowe, zalew maskotek, słodkości, pamiątek, gadżetów dla zakochanych, dla wybranych... No i te bomby w radio, prasie, telewizji - kup ukochanej... Nie da się tego przegapić. Zionie zewsząd cukierkowym różem suto okraszonym ckliwymi amorkami i serduszkami. Aż mdli.
W ten dzień jakby wszyscy jakiegoś amoku dostali. Przypomina mi się końcowa scena z "Pachnidła", gdzie ludzie ulegają zbiorowej manipulacji - dają się uwieść zapachowi "miłości". Oczywiście takich ekscesów na ulicach nie dojrzycie, ale inne objawy tego masowego szaleństwa łatwo zaobserwować. Obściskujące się, które na co dzień tak wylewnie uczuć nie manifestują, w kawiarniach i restauracjach stada facetów, którzy nagle postanowili udowodnić swym kobietom, że pałąją do nich płomiennym afektem. W każdym kiosku,sklepie, ba poczcie nawet kłębią się tandetne kartki walentynkowe. W telewizji ckliwe produkcje only for lovers, a w radio same piosenki omiłości.
Święt ku chwale miłości. Godne to i chwalebne, tylko... No właśnie.. Pomijam kicz i tandetę tego święta. Pomijam komerycjność. Gdyby się dało pominęłabym nawet nachalność tej celebry, ale jest coś oczym nikt w tym szaleństwie nie pomyślał. A co z niekochanymi? Co z kundlami społeczeństwo, które nie dostaną żadnej kartki od  Walniętej bądź Walniętego? Co z samotnymi, opuszczonymi, zdradzonymi, zranionymi?
No tak... Gdzieś... Kiedyś... Jest dzień singla. Cichy i niezauważalny, bo nas przecież nie ma. Niby to coraz modniejsze być singlem. Niby tonic złego. Starych panien nikt już raczej palcami nie wytyka, a jednak... jesteśmy marginesem. Czymś gorszym, niechcianym, zepchniętym na nieutwardzone pobocze zakłamanego społeczeństwa.
Zakochani mają siebie. Cały czas. A przynajmniej tak powinno być. Czy potrzebują jeszcze święta? Gdy kogoś kocham codziennie to celebruję. Choć czasem bywa to trudne, choć czasem nie jest to miłość posypana cukrem pudrem. Choć czasem wyrywa z bólu flaki. Nie muszę czekać na jeden dzień w roku by wiedzieć, że ktoś jest dla mnie ważny. Jest ważny. Cały czas. Bez szumnych manifestacji. Bez deklaracji. Noszę to w sobie.
Tak wiem, samotność jest mało komercyjna. Chyba, że epatuje bólem. Tragicznym i ostateczny. Ale i wtedy sprzedaje się słabiej.

Czy ja jestem przeciw walentynkom? Nie wiem. Jestem za obłędem w granicach normy. Jestem przeciw komercyjnej manipulacji, pustce i tandecie. Przeciw uczuciom na pokaz. Nie jestem przeciw zakochanym, a tym bardziej przeciwko miłości. O ile miłość jest, o ile miłość jest możliwa...

"Na naszą słabość i biedę
niemotę serc i dusz
na to ze nas nie zabiorą do lepszych gór i mórz
na czarnych myśli tłok
na oczy pełne łez
lekarstwem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

na ludzką podłość i małość
na ostry boży chłód
na to że nic się nie stało a miał się zdarzyć cud
na szary mysi strach
bliźniego wrogi gest
lekarstwem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

tu kukły ludźmi się bawią tu igra z nami czas
tu wielkie młyny nas trawią i pył zostaje z nas
na to, że z pyłu pył i za początkiem kre
ratunkiem miłość bywa jeżeli miłość jest jeżeli jest możliwa

na krajów nędzę i smutek, na okazałość państw
policję, kłamstwo, nudę, potęgę małych draństw
na nocny serca ból, że człowiek żył jak pies
ratunkiem miłość bywa jeżeli miłość jest
jeżeli miłość jest..."
"Jeżeli miłość jest" Agnieszka Osiecka


W tym roku do walentynkowego zbrzydzenia dołączyła się zawodowo-życiowa frustracja , że to jaką masz prace, to jak cię traktują nie zależy od umiejętności, doświadczenia, wykształcenia tylko od tego jak bardzo suszysz zęby, komu liżesz tyłek względnie komu go wdzięcznie wypinasz.
Ze co? Ze przesadzam? Ze w moim wieku powinnam sobie już  zakodować, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a w co niektórych przypadkach od pozycji leżenia??  Ze stara prawda - powiedz mi kto cie stuka, a powiem ci kim jesteś ciągle jest aktualna?
Pewnie... zaciskam pięści, zaciskam zęby i staram się przetrwać. Paznokcie wbijają mi się w skórę, zęby ścierają od nieustannego szczękościsku... I coraz częściej myślę, ze może po prostu trzeba się dostosować. I chce mi się rzygać. Po prostu, chce mi się  rzygać.
Czasem na pytanie gdzie pracuje odpowiadam - na farmie u Orwella... Nie rozumieją...
Nazywają nas tsunami, traktują gorzej niż czarnuchów. Jak cię ktoś okradnie, uderzy, wykorzysta to możesz gdzieś to zgłosić, zameldować, próbować się poskarżyć. Najgorsza jest ta dyskryminacja w białych rękawiczkach. Z przyklejonym sztucznym uśmiechem, niczym sticker z cena...
I chce mi się rzygać. Po prostu, chce mi się rzygać.

środa, 6 lutego 2013

From Holland with love - pyry z długopisem

Tym postem chcę rozpocząć cykl holenderskich historyjek. A jakże... z życia żywcem wziętych. Będzie śmieszno, smutno, czasem straszno. Jak w życiu. Część opowieści była na wcześniejszym blogu, więc tu nastąpi ich reaktywacja.



Przyjeżdżamy tu z różnych powodów, mamy różne motywacje, różne plany i marzenia, gnają nas tu różne wiatry. Nie zawsze mamy do końca wpływ na to gdzie pracujemy, gdzie i z kim mieszkamy.Ot, uroki emigracji. Czasem poznajemy wartościowych ludzi, zawieramy przyjaźnie, które przetrzymują próby czasu i pomagają przetrwać trudny okres rozłąki z rodziną, znajomymi, krajem... Nooo, z krajem to przesadziłam. Jakoś za tym najmniej się tęskni, chyba, że chleb ze smalcem i ogórek kiszony uznać za skondensowaną kwintesencję Polski ;-) Jak napisał Łysiak "Polska jest jak obraz impresjonisty - najlepiej podziwiać go z daleka". Święte słowa. Święte słowa.
Mnie do tej pory jakoś się udawało. Z pracą bywało różnie. Ale to już inna bajka. Jednak jeśli chodzi o moich współlokatorów i "towarzyszy niedoli"  nie mogę narzekać. Ale.. no właśnie...
Wyciągam nogi, przeciągam się leniwie, wystawiam twarz do słonka. Chwytam  chwilę i słoneczne promienie podczas długiej przerwy w pracy. Holendrzy mieszkający niedaleko pomknęli do domów na swych skrzypiących rowerach, reszta posila się w kantynie, a my, trójka Polaków  urzędujemy na ławeczce przed budynkiem. Kocham to miejsce. Ja, pani magister polonistyki dopiero tutaj, wykonując proste, prymitywne wręcz i mało ambitne czynności, składając jakieś kartoniki, tnąc papier na drobne farfocle, przepakowując różne produkty, dopiero tu czuję się doceniona, traktowana normalnie i godnie. No tak, ale to też inna bajka. Tak, to na prawdę bajka...
Wygrzewam się jak salamandra. Tu ciągle jest słońce! To takie mało holenderskie miejsce. Nie pada, nie wieje, nie ma chmur... ciągle jest słońce. Magia. Roztapiam w tym słońcu wszystkie zmartwienia i problemy. Wyciągam dłonie, odwracam je i przechwytuję  energię słoneczną. Kiedyś się przyda. W końcu... Nic nie trwa wiecznie. Nawet ta pogoda kiedyś się skończy. Ale teraz... Chwilo trwaj...
Ze słonecznego błogostanu wyrywa mnie głos Zdziśka:
- Kuuuuuurwa... nie, tak dłużej nie może być. Idem dzisiaj do Roberta niech mnie przeniesie na inne mieszkanie, albo lepiej tego gówniarza niech przeniesie. Mówiłem, że ma pozmywać wczoraj talerze. Rano wstaje, a tu nadal stoją brudne. Ale to nic. Ty wiesz, że on gąbką do naczyń buty czyści?
- Nooo - mówiłeś - odzywam się niepotrzebnie.
- No kto to kurwa widział gąbką do naczyń buty czyścić. Brudas pierdolony. Skąd to się kurwa bierze???!!!! Fleja... Ale to nic. Wczoraj mi znowu kawy ubyło. I cukru chyba też. Nieee, no normalnie idę do Roberta i niech go gdzieś przeniesie na inne mieszkanie. Ale to nic. Wczoraj normalnie przyszłem do domu po robocie i cały wieczór siedziałem i numerowałem kartofle.
- Co robiłeś?? - otwieram oczy przerywając słoneczną kąpiel - cholera, chyba mi za bardzo przygrzało.
- Numerowałem kartofle. Długopisem. Żeby nie podbierał... Czterdzieści cztery wyszło..
"A imię jego czterdzieści i cztery" przemyka mi przez głowę. Spokojnie, tylko spokojnie.
- Wiesz co? Ja chyba nie kumam... Ale po co?
- No jak po co? Jak po co? Normalnie... Żeby wiedzieć. Teraz wiem ile mam ziemniaków i bende wiedział czy mi ich kto nie rusza.
Powoli do mnie dociera. "Przed oczyma duszy" widzę Zdzicha pracowicie rysującego cyferki na ziemniakach. Czterdziestu czterech... Sporo wysiłku musiało go kosztować żeby do tylu doliczyć.
- A teraz będziesz je co wieczór pewnie przeliczał? - pomysł wydaje się absurdalny, ale co mi tam, kto pyta nie błądzi.
- Noo a jak? Co żeś myślała? A jak inaczej bende wiedział czy mi ich kto nie kradnie?
I znowu widzę Zdzicha jak co wieczór pracowicie przelicza kartofle. Nie mogę się powstrzymać. Łzy ciekną mi po policzkach ze śmiechu. Holendrzy na rowerach przyglądają mi się ze zdziwieniem i pytają czy coś mi się stało. Mi???? Jak mam im wytłumaczyć przezorność mojego kolegi? Jak to opowiedzieć? Jak na Boga mam to przetłumaczyć na angielski?? Do końca dnia co sobie przypominam Zdzisiową opowieść dostaję kolejnego ataku śmiechu.  Na kolejnej przerwie powracam do jego frapującej opowiastki. Przyznaję, urzekła mnie jego historia :)
- Zdzisiek, a nie myślałeś, żeby te kartofle olejną potraktować? Długopis może zejść - rzucam od niechcenia. Czekam na reakcję mojego kreatywnego kolegi z pracy. Spodziewam się, że się obruszy i zaprotestuje.
- Na to żem nie wpadł. Tyyy to masz jednak łeb! Co magister to magister. Eeeee,  a może zostało trochu farby jak żeśmy płot w robocie malowali?
Na myśl, że przyjdzie mu do głowy, żebym poszła do Ciastka i tłumaczyła mu po co Zdzisiowi farba od płotu daję nogę pod byle pretekstem...

Przyjemnego obieranie kartofli Państwu życzę. Tylko proszę ich nie liczyć przed konsumpcją ;-)


poniedziałek, 4 lutego 2013

Tu na razie jest ściernisko, ale będzie gorsecisko

Ogłoszony na blogu kobieta szyje gorsetowy konkurs zmobilizował mnie do uszycia gorsetu, a właściwie gorsetów. Na wygraną nie liczę, bo nawet nie mam pewności czy cokolwiek z planów szyciowych mi wyjdzie i czy do konkursu wystartuje... Ale co tam... you never know until you go.
Gorsety bardzo lubię, ale noszę  tylko te bieliźniane. Dlaczego? Bo nabytego przeze mnie pięknego, czarnego gorsetu nie dam rady sama zasznurować na plecach. Taka konstrukcja. I żadna  metoda się nie sprawdza. Jak trzeba, to przeważnie nikogo do pomocy nie mam, więc gorset od lat kilku leży nie założony ni razu.
A planowałam użytkować go intensywnie nosząc samojeden albo w zestawie z białą bluzką koszulową.

Zatem pierwsze gorsetowe wyzwanie - przerobić czarny gorset wymieniając sznurkowe wiązanie na kryty zamek. Już mi skóra na grzbiecie cierpnie, bo przeróbki to to co kocham najbardziej.

Wyzwanie drugie - projekt własny, totalnie eksperymentalny, sprowokowany w dyskusji - w trakcie realizacji, więc... Psssst.... konkurencja nie śpi ;)  Może jedynie drobna informacja w ramach samo-mobilizacji. Z tego co już zrobiłam wiem, że to co się widzi przed oczyma duszy nie zawsze wychodzi w praniu, życiu i szyciu... ;(

Znowu wychodzi, że to Franek tworzy, a nie ja :) 




Wyzwanie trzecie - gorset z Buttericka, na który czekam z utęsknieniem. Jeżeli wykroje przyjdą na czas (bez niespodzianek ze strony kolejnego bystrego kuriera) i nie okażą się zbyt skomplikowane, to być może wykorzystam je w konkursowych zmaganiach.
Piękne, prawda?


Zdjęcia pochodzą ze strony Butterick


Wyzwanie czwarte - gorset z wykroju Droomjurken - model Madonna. Raczej nie będzie to projekt konkursowy, choć kto wie... 



Zdjęcia, a właściwie skany pochodzą z książki Droomjurken, o której pisałam TU


I to by było na tyle, moje drogie Panie z moich gorseto-ambicji.




niedziela, 3 lutego 2013

Nowy igielnik czyli historia magnetycznego kota

Mój kot aktywnie uczestniczy we większości sfer mego życia. Kiedy biorę prysznic leży na dywaniku zmuszając do ćwiczeń gimnastycznych po wyjściu spod prysznica. Kiedy gotuję pomaga jako konsultant próbując wskoczyć na blat i sprawdzić jadalność produktów. Kiedy szyję... no wiadomo. Każdy posiadacz kota wie, co się wtedy dzieje. Wykroje są przesuwane (tak miło szeleszczą, że aż korci pacnięcie łapą), materiał (zawsze ten potrzebny właśnie kawałek) jest idealnym miejscem do spania, a dzisiaj... a dzisiaj odkryłam, że Franek służyć może za... IGIELNIK.
Spokojnie. Nie planuję robić z Franka voo doo ani też uskuteczniać na niej (tak, to nie błąd, Franek podobnie jak Kopernik jest kobietą) akupresury. Zakaz włażenia na stół i biurko, permanentnie przez Franka lekceważony został zdemaskowany.Odkrycia dokonałam rano, kiedy to wyszło szydło z worka, a raczej igły z pudełka na biurku.  Nieopatrznie zapomniałam wieczorem zamknąć pudełko ze szpilkami. Efekt możecie zobaczyć poniżej.

Franek zawstydzony. I słusznie.

Moja kicia na obróżce nosi magnetyczną zawieszkę - klucz otwierającą kocie drzwi, i to właśnie ta zawieszka przyciągnęła metalowe szpilki.  Naturalnie oczyściłam biednego Franka z kłującego balastu, ale ten widok natchnął mnie do stworzenia "łapacza szpilek". Nie wiem czy też tak macie, że szpilki niekiedy żyją własnym życiem, wylatając niczym zamek u Kargula i panosząc się wszędzie. Czasem mam problem z zebraniem takich szpilek np. z podłogi czy z blatu starego drewnianego biurka ze szparami. Zwłaszcza egzemplarze bez główek są trudne do przechwycenia.
I tak oto spożytkowałam w tym celu magnes z lodówki. Magnes ten to nic innego jak kapsel od piwa z decoupagem na wieczku i przyklejonym magnesem w środku. Może służyć jako klasyczny przypinacz na lodówkę, albo tabliczę magnetyczną (wykorzystuję ten pomysł do przytwierdzania przepisów kulinarnych) albo właśnie szpilkołap :)


Zapewniam Was, że jak na totalne niedoświetlenie mojego domu te zdjęcia i tak nie są najgorsze ;)


Na zapowiedziach - już wkrótce zajawka tego co się szyje i planuje szyć na gorsetowy konkurs z bloga  kobieta szyje 





sobota, 2 lutego 2013

Co na blogach trzeszczy - Sponsor by....

Stresów ci było u mnie dostatek ostatnimi czasy. Toteż włosy, skóra tudzież inne części ciała zastrajkowały. Szukając pomocy w necie, coby całkiem nie wyłysieć trafiam na różne blogi włoso czy kosmetyko maniaczek. O terminologii włosomaniaczki - innym razem, bo już się paru blogo-gwiazdom naraziłam.
Teraz slow kilka o recenzjach zamieszczanych na owych blogach. Często widziałam recenzje produktów, które owe blogowiczki dostają od różnych sklepów do "przetestowania".

Piknie, piknie tylko zgodnie z zasada  "darowanemu kuniowi w zęby się nie zagląda" nie wierze po prostu w obiektywizm owych relacji. Nawet jeśli niewiasty się  starają, to przecież żadna nie napisze wprost - gówno nieprzeciętne nie kupujcie tego za żadne skarby, a i za darmo do testowania też nie bierzcie (choćby to prawda była najprawdziwsza).  Raz, że skoro dostała owe gówno do przetestowania to z zgodnie z prostą zasadą psychologii czuje się zobowiązana (nawet jeśli jej się wydaje, że tak nie jest), a po drugie zakodowane ma w próżnym łebku, że jak napisze negatywnie vel pozytywnie inaczej to więcej gratisów nie dostanie. I tak oto rzesze naiwnych czytaczek, jako te świnie na rzeź wlezą na stronę sklepu X, Y albo Z i zakupią produkt X, Y albo Z. A przy okazji kilka, kilkanaście innych, no bo przecież nie opłaca się płacić za przesyłkę jednego kremu, szamponu czy innego urodowego ulepszacza.

Naturalnie. Nie wszystkie blogowiczki tak działają, co niektóre piszą wprost, że dostały wziątkę z jakiegoś sklepu, inne nie piszą, tylko umieszczają baner reklamowy sklepu (masz mózg - myśl), niektóre nie piszą nic... Smród zostaje.  Ja, z racji mojej intuicji potrafię  wyczuć, która recenzja jest "od serca", a która to obowiązek mniejszy lub większy.
Żeby nie było, często reklamowane produkty są faktycznie  dobre i godne uwagi, ale... wszystko trzeba z głowa... A najlepiej poszukać innych opinii, niekoniecznie na blogach.
W sumie to mam ambiwalentny stosunek do tego typu relacji. A jakie jest wasze zdanie, drogie Panie?

A teraz coś co nieustannie, bez względu co robię towarzyszy mi przez ostatnich kilka dni. I chyba zamówię całą płytę. Erosa można zamawiać w ciemno. No i ten język... Boże spraw, żeby ten k.......i holenderski choć w 1/10 był tak piękny jak włoski...