Obserwatorzy

klauzula bezpieczeństwa

Wszelkie mądrości, bzdety i złośliwości na tym blogu, o ile nie zaznaczyłam inaczej podając źródła są moim wymysłem, a nawet własnością. Te niedoświetlone i kiepskie foty też. Zdjęcia z Burd, innych gazet czy książek (o ile nie podaję źródła), są skanami materiałów będących w moim posiadaniu.

Jeśli masz ochotę coś sobie przywłaszczyć to droga wolna. Razem z nimi przygarniasz część moich problemów, traum i niedoświetlenia.

Online

wtorek, 28 czerwca 2022

Jak u Chmielewskiej czyli w objęciach Alzheimera

W ramach wyszukiwania lektur poprawiających samopoczucie, nastrój, śmieszących do łez, wzbudzających pozytywne emocje, inteligentnych, ale bez pompy wróciłam do książek Joanny Chmielewskiej.
Powiem tak - to co śmieszyło mnie jako nastolatkę, śmieszy nadal acz niektóre sytuacje przestają być humorem a zaczynają być życiem życiowym. Nie to, że z szafy nagle zaczęły mi trupy wypadać, ale...

Czytaliście może "Wszystko czerwone"? Przemilczę, że przez lata całe w mojej szafie gościły w przewadze czerwone bluzki, sukienki, spódnice, torebki, buty, spinki, kapelusze i inne takie. Kobieta zmienną jest i obecnie idę raczej w fiolety i czernie.
OK... miało być o Chmielewskiej. Ale jak wiecie, ja to panna dygresyjna jestem.

Jedna z głównych postaci wyżej wymienionej książki - Alicja, jest osobą potrafiącą zgubić w domu trzymetrowy karnisz. Rzutka, bystra, acz roztrzepana. Lat temu 30 czytając to dziwiłam się jak też można być tak... zakręconym. Obecnie... zgubienie karnisza wydaje mi się rzeczą wielce prawdopodobną. Może zagubienie kanapy - takiej użytkowanej uznałabym za rzecz lekko zadziwiającą, ale nie dam sobie za to ręki uciąć. 

Jakiś czas temu wybrałam się z Frankiem do weterynarza na kontrolne szczepienia. Pani weterynarz okazała się Polką, więc sobie miło pogawędziłyśmy, kot został zaszczepiony, dostał nowy paszport, bo poprzedni wraz z wszystkimi kocimi dokumentami posiałam gdzieś podczas przeprowadzki. Jak siebie znam, to pudło z dokumentami Franka schowałam tak, żeby było logicznie i prosto je odszukać. Właśnie... Po wizycie w recepcji umówiłam kolejne spotkania, zapłaciłam, grzecznie się pożegnałam i wyszłam.  W połowie drogi na parking poczułam, że jakoś tak mi się dziwnie lekko maszeruje. Lekko... Zapomniałam zabrać kota z weterynaryjnej poczekalni.

Pewnego razu, po przeprowadzce do obecnego domu naszło mnie na zrobienie pierogów. Czasem człowiek cierpi na nadmiar czasu (sic!) i chęć zjedzenia pierogów o znanej mu zawartości, bez ślepego wierzenia w słowo pisane z foliowego opakowania. Zrobiłam farsz, przygotowałam ciasto i postanowiłam wyciągnąć stolnicę. Skubana gdzieś się schowała. Dokonałam retrospekcji przypominając sobie kiedyż to, ach kiedyż używałam jej po raz ostatni. Wyszło mi, że moja pamięć jest wybitnie krótkoterminowa. Niczym wędlina nabyta w polskim sklepie... Przeszukałam szafki, w których stolnica prawa nie miała się zmieścić. Kontynuowałam zabawę w chowanego i przeszukałam schowki i strych. Nie ma. Przeszukałam nawet samochód. Pojechałabym nawet do starego domu, gdyby nie fakt, że sprzedany został i dokumentacja zdjęciowa pokazała mi, że stolnicy też tam nie było.  
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... 

Mam zwyczaj robienia większych zakupów raz w tygodniu, w moim ukochanym Lidlu. Pomniejszych dokonuję we wsiowym super markecie. No dobrze, żaden on super.
Ci co mnie znają wiedzą, że spokojnie mogę robić za anonimową ambasadorkę Lidla - karmię się w Lidlu, ubieram w Lidlu, w sprzęta i inne ustrojstwa techniczne zaopatruję takoż w Lidlu.  Pewnie, że wolę niemieckiego Lidla niż holenderskiego, ale... nie ma co kaprysić. Po jednej z  wizyt w moim ulubionym sklepie, tradycyjnie wróciłam do domu objuczona jak juczny osioł. Wywlokłam z bagażnika łupy - pełne po brzegi dwie bazarowe siaty, worek 5 kilogramów ziemniaków, zgrzewkę wody mineralnej, elegancką torebeczkę papieru toaletowego w niebieskie serduszka, doniczkę rozmiarów słusznych upolowaną okazyjnie, habazia jakowegoś akurat pasującego gabarytami do owej okazyjnej doniczki oraz worek ziemi do kwiatów. 
Wywleczone łupy dowlokłam do domu i zwaliłam pod drzwiami. Jakim cudem zmieściłam to wszystko w bagażniku??? Trochę się zmachałam, a z parkingu do domu raptem 3 metry. Pić!! Zgrzewka wody jest, piwo i wina w siatach, ale przecież elegancka kobieta nie siorbie z butelek. Trzeba do domu wejść po szkło jakoweś. I tu zapewne pomyślicie, że teraz nastąpi punkt kulminacyjny, bo okaże się, że zgubiłam klucze. A figa! Ja się dopiero rozkręcam kochani. Drzwi łatwo bym otworzyła, gdyby nie przeszkadzały mi te dobra uwalone tuż pod progiem. Poprzesuwałam ustrojstwa na tyle, żeby móc wejść do środka. Wciągnęłam zakupy do środka i rozpakowałam. Spożywka do lodówki i szafek, chemia do schowka, kwiatek do doniczki, doniczka do salonu... Nalałam sobie piwa. Zadzwonił telefon. Pogadałam. A potem zrobiło się późno. A potem było rano i trzeba było jechać do pracy... Następnego dnia po powrocie do domu postanowiłam zrobić sobie zapiekankę ziemniaczaną. Przygotowałam warzywka, wyciągnęłam kurze cycki z lodówki, zajrzałam do szafki po ziemniaki... NIE MA. 5 kilo kartofli. Sprawdziłam jeszcze raz. Zajrzałam do lodówki oraz schowka na chemię gospodarczą. Podniosłam nawet kwiatka w doniczce. Wcięło! Sprawdziłam bagażnik. NIC! 
Ommmmm.... Zrobiłam zapiekankę makaronową. 
Dwa dni później wychodząc do pracy znalazłam uciekinierów! Schowały się pod wybetowaną półeczką przy domu. Cóż... robiąc sobie miejsce na otworzenie drzwi niechybnie je tam wcisnęłam i tak oto odwlokły sobie nieco wyrok śmierci przez ugotowanie, po długich torturach skrobania ich żywcem. 

Rekord jednak pobiłam, gdy zgubiłam... uitzendkrachta. Znaczy się pracownika tymczasowego. Ale po kolei. Jakaś parka pojawiła się biurze, odbyłam z nimi rozmowę, a potem mieliśmy jechać razem do klienta, gdzie  powinni wykazać się umiejętnościami technicznymi, czyli  jazdą na wózku widłowym. Polazłam na parking i przyprowadziłam służbowe ferrari. Zatrzymałam się pod biurem. Dziewoja wskoczyła na miejsce z przodu. Usłyszałam klapnięcie drzwi z tyłu i pojechałam. 
Gadamy sobie z dziewczyną. Takie mniej formalne interview cię. Nagle pytam ją o coś, a ona mi na to, że nie pamięta i musi Józia, znaczy się chłopaka zapytać. 
- Kochanie, a pamiętasz, gdzie my.... - padło w momencie, gdy się odwracała - AAAAAAAAAAAAAAA.... A gdzie jest Józio?????!!!! - słyszę nagle wrzask. 
Patrzę w lusterko, skręcam do tyłu głowę i dołączam:
- AAAAAAAAAAAAA gdzie jest Józio???? 
Józia nie ma. Jestem Coperfieldem. Był człowiek. Nie ma człowieka. Zgubiłam ludzia w samochodzie. Zawracam i jadę do biura. W tym czasie dziewoja wydzwania do Józia, który nie odbiera. Wsiąkłam uitzendkrachta. 
Pod biurem na chodniku czeka zdenerwowany Józio.  Dziękujemy Ci święty Antoni! Znalazła się zguba. Nie jestem Coperfieldem. No cóż... Chłopak klapnął drzwiami, ale nie wsiadł, bo dziewoja przesunęła siedzenie na maksa to tyłu i biedak nie miał jak wejść. A że pewnie bał  się powiedzieć, że za dużo miejsca zajmuje (kto by się nie bał tego babie powiedzieć?!) postanowił cichaczem obejść samochód i wsiąść z drugiej strony. Ja usłyszałam klapnięcie drzwiami i nie sprawdzając listy obecności odjechałam. 
W gruncie rzeczy... śmiesznie. 

To co, kto mnie przebije?





poniedziałek, 21 marca 2022

Jak zostać alkoholikiem.

Naszło mnie na regalik do kuchni. Nie wiem jak to jest, że w poprzedniej kuchni, a raczej wyrobie kuchennopodobnym, gdzie byla tylko płyta ceramiczna, zlew i szafka pod nimi byłam w stanie pomieścić wszystkie niezbędne kuchenne sprzęty. W obecnej kuchni, w porównaniu z poprzednią przypominająca raczej królewskie salony i pańskie hektary, wiecznie barkuje mi miejsca. 

I tak oto idea regału na różne różności zakiełkowała, zakwitła, aż w końcu obrodziła w postaci skręcanego regału. Kupiłam i przywlokłam do domu. Znając swoje upośledzenie techniczne i niemoc tak zwanego "ogarniania intrukcji" z pewną dozą nieśmiałości otworzyłam pudełko. Instrukcja z obrazkami. A jakże... Segregując poszczególne woreczki i pakuneczki pomyślałam, że fajnie by było jakby te metalowe patyki były jakoś oznaczone. Coby wiedzieć czy skręcam element A do  B czy może A do F. Przy moim talencie i upośledzeniu technicznym, wierzcie mi, byłoby to możliwe. Rozbieram te części z folii i co widzę? Nalepki - A, B, C... Ojejej... Ktoś o mnie pomyślał. 

Odpękałam segregację literkową. Łatwizna.  Przechodzę do następnęgo rysunku instrukcji. Skręcam zgodnie z zaleceniami. Łatwizna. Ha... jak tak dalej pójdzie za 10 minut będę mieć regalik. W nagrodę i z racji tego, że tak dobrze rozpoczęłam weekend otwieram sobie piwo. 
Trzeci rysuneczek. Chwytam wcześniej skręcone rurki i próbuję je przykręcić do kolejnych elementów. Z jednej się trzyma, z drugiej się gibie. Brakuje mi trzeciej ręki. Inni chyba jakoś sobie z tym radzili? Trzeciej ręki w zestawie nie ma. Wiem, bo sprawdzałam.  Jedną rurkę trzymam nogą, drugą lewą ręką, prawą wkręcam śrubkę. Rurki się trzymają. Śrubka wylata. Względnie na odwrót. Ale inni chyba jakoś sobie z tym radzili? Kolejny łyk piwa. Witamina B wspomaga procesy myślowe. Tak gdzieś czytałam. Nie pamiętam tylko czy mogła być w stanie ciekłym. 
Po piętnastu minutach mam plan działania. W gruncie rzecz procedura jest taka sama - jedna ręka, jedna noga, druga ręka... tyle że śrubek nie dokręcam na maksa od razu, ale lekko je mocuję, a skręcam jak już całość. Nie kumacie? No a co ja mam mówić? Trochę przypominam Grupę Laookona, tylko mnie w muzeum nie postawią. Chyba. 

Boki regału skręcone. Alleluja. Łyk piwa i montujemy półeczki oraz rurkę wzmacniającą, stabilizująca, względnie durnostojkę vel durnoleżankę. Półeczki skręciły się aż miło. Natomiast rurka... Okazuje się, że z jednej strony jest otwór do jej przykręcenia, a z drugiej nie. Ciekawe jak to się stało?? Małe śledztwo i wychodzi, że nawet mając opisane elementy literkami oraz instrukcję łopatologiczną, można się pomylić. Znaczy się - ja się mogę pomylić. Pomyłkę rozkręcam i skręcam na nowo. Szybko przyszło, szybko poszło. Co prawda rureczki tak skutecznie skręciłam, że teraz dołączony inbus zaczyna mi się z lekka wyginać w ręce, paznokieć się łamie, a  na ręce robi się solidne obtarcie. Ale nie jest źle!  Kiedy już mam obie potrzebne dziurki okazuje się (ciekawe jak to się stało???), że brakuje mi jednej śrubki do przykręcenia owej rurki wsporniczki. 
Zadowolona, że zgadzał mi się stan rurek do montowania nie policzyłam czy mam wystarczającą liczbę śrubek. No tak... Lezę na strych i przewalam pudła z męskimi akcesoriami. Znaczy się z gwoździami, młotkami, farbami i srubkami. Nie sądziłam, że to możliwe, ale wyprodukowałam jeszcze większy bałagan niż był. Stosownych śrubek nie znalazłam. Ale znalazłam taśmę malarską, której szukałam pół roku temu. Zlazłam ze strychu. Spojrzałam na zegar i stojące piwo. Zegar wskazywał - nie pij, bo sklep ci zamkną. Piwo mówiło - jutro też jest dzień i jak nie ta śrubka to inna. Policzyłam wypite łyki piwa i załadowałam się do samochodu z ostatnią śrubką. 

W sklepie od razu, w ramach unikania błądzenia, szukania i oszczędności czasu udałam się do obsługi klienta, zademonstrowałam śrubkę komunikując, że chcę, pożądam i domagam się takiej samej. Może być z bliźniaczką. Do śrubkowego eldorado trafiliśmy szybko, gorzej było ze znalezienim siostry mojej śruby. Pan z obsługi z coraz większą niechęcią patrzył na śrubkę i nie wiem dlaczego na mnie. W końcu gdzieś zadzwonił i pojawił się jakiś inny pan, który kazał nam zmienić dział i pokazał gdzie mamy szukać. No i znaleźliśmy. Dokładniej Pan z obsługi. Poszłam zapłacić. Przy kasie leżały sobie w koszu cudne cebule mieczyków. To wzięłam. Zapłaciłam i poszłam. W samochodzie, pakując zakupy do torebki uświadomiłam sobie, że mieczyki mam, za to śrubek nie. Wróciłam. Pani przy kasie nawet się nie bardzo zdziwiła. W końcu każdy wie, że śrubki od tego są, żeby je gubić. Tym razem włożyłąm je do kieszeni uprzednio sprawdzając czy nie mam w niej dziury. 

W domu tuż po otworzeniu drzwi zastałam kota... bawiącego się śrubką. Tak, tą zagubioną. Łyknęłam sobie piwa z mocnym postanowieniem nie wychodzenia z domu oraz z siebie. Zabrałam się do pracy. 
Sprawnie skręciłam resztę regału (kolejnego złamanego paznokcia i wyszczerbienia imbusa przemilczę) i przetransortowałam do miejsca przeznaczenia, znaczy się kuchni. Trochu się tym zmęczyłam, bo kondycji maratończyka to ja nie mam. Kondycji sprintera też nie. W sumie, to w ogóle jej nie mam. Na pociechę łyknęła sobie piwa i otworzyłam nowe, bo poprzednie już się wypiło. Gwoli sprawiedliwości - ja je wypiłam.

W kuchni okazało, że aby postawić regalik nad pralką muszę odłączyć wszystkie kable, węże i zawory. Kable odłączyłam.  Węże wyciągnęłam. Ostała mi się jeno jedna rurka przymocowana na stałe do jakiegoś zaworu.   Znając swój talent techniczny i przewidując, że przy moim szczęściu odkręcić to ja go odkręcę, tylko potem za cholerę nie skręcę z powrotem, względnie woda mi  uskuteczni potop szwedzki na panalach podłogowych - zawór zostawiłam. Wpadłam na pomysł, że może jakby tak wysunąć całą pralkę, to obeszłoby się bez tego odkręcania. To wysunęłam. Zmachałam się tak, że duszkiem wypiłam to piwo, co to je dopiero otworzyłam.

Próbując unieść regał tak, aby wepchnąć go za pralkę zahaczyłam o żyrandol, który nie przeżył tego starcia. Cienias... Troszkę się wkurzyłam, bo musiałam odnieść regał do pokoju, po to aby sprzątnąć ten żyrandolowy bajzel. Odkurzyłam, zmyłam, wyrzuciłam... Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie wlazłam na kawałek szkła. Rzeźnia numer 5.  Otworzyłam nowe piwo .Ze stoickim spokojem  opatrzyłam stopę i po raz kolejny zmyłam podłogę. Z bandażem na nodze pokuśtykałam do pokoju po regał. Opatrunek przesiąkł. Zaklęłam jak szewc, bo czekało mnie kolejne zmywanie podłogi tego dnia.  Napiłam się piwa. Przystawiłam regał w okolice nieusuniętego zaworu. Zabrałam się za przesuwanie pralki. Razem z pralką idelanie przesunął mi się bandaż na stopie. Rzuciłam mięsem a zaraz potem bandażem. Poszłam po piwo i wypiłam tylko trochę rozlewając po drodze. Regał zaczął mnie z leciutka wkurwiać.... to dopiłam piwo... I kiedy proces przepychania pralki prawie był na ukończeniu uświadomiam sobie... że regał nie ma szans zmieścić się nad pralką. Ot... gabaryty się nie zgadzają. Jak ja to mierzyłam???  Otworzyłam lodówkę. Piwa już nie było... Kuuuuffaaa... Poszłam po wino krwawiącą stopą wyznaczając ślad wędrówki.  Po drodze do schowka modliłam się, żeby wino było. Było. Nalałam sobie pół kieliszka i wypiłam. Klapnęłam na podłodze ignorując fakt, że ulubionymi leggisami do ćwiczeń wycieram krwawe plamy. Dolałam sobie wina i oddałam się pracy koncepcyjnej. 

Wyszło mi że: pralki nie dam rady pomniejszyć, regału nie dam rady poszerzyć i mam dwie opcje - albo coś wymyślę, albo regał będe musiała rozkręcić i oddać do sklepu. Na samą myśl o tym wypiłam wino jednym chaustem. Nie mając wyboru kontynuowałam procesy myślowe. Razem z nową dawką wina. I powiem Wam, że prawda li to co mówią - in vino veritas! Oświeciło mnie. Regał postawię nad zmywarką! Plan zaczęłam wcielać w życie. Lekko się zataczając (widać procesy myślowe poszły mi w nogi) i mocno kuśtykając, bo stopa zacząła mnie boleć poszłam do pokoju po regał. Trochę się pomocowaliśmy, bo on miał inną koncepcję trzymania pionu niż ja i bujał się niczym żagle przy sztormie. Pewnie zbiłby żyrandol, gdyby nie zrobił tego wcześniej. Za to zbił kieliszek. Na szczęście pusty. Zebrałam grubsze kawałki szkła i poszłam po roombę. Niech się wykaże. 
Upchnęłam regał nad zmywarką waląc się w czoło. To nic. Mam dobry korektor. Chwyciłam za butelkę. Pusta. Dziwne. Poszłam po następną. Trochę się pomęczyłam z korkociągiem. Olałam szukanie następnego kieliszka i napiłam się wina z butelki. Owinęłam stopę ręcznikiem i razem z butelka ulokowałam się na kanapie oddając zasłużonemu wypoczynkowi. 
Obudził mnie hałas. Regał chyba postanowił zatańczyć razem z roombą, bo walnął jak długi. Zapomniałam przymocować go do ściany. Nie doszłam do tego etapu w instrukcji... 
Butelka spojrzała na mnie wymownie... 

niedziela, 6 marca 2022

Kompatybilnie... l'enfer

 


J'suis pas tout seul à être tout seul
Ça fait d'jà ça d'moins dans la tête
Et si j'comptais, combien on est
Beaucoup
Tout ce à quoi j'ai d'jà pensé
Dire que plein d'autres y ont d'jà pensé
Mais malgré tout je m'sens tout seul
Du coup
J'ai parfois eu des pensées suicidaires
Et j'en suis peu fier
On croit parfois que c'est la seule manière de les faire taire
Ces pensées qui nous font vivre un enfer
Ces pensées qui me font vivre un enfer
Est-c'qu'y a que moi qui ai la télé
Et la chaîne culpabilité?
Mais faut bien s'changer les idées
Pas trop quand même
Sinon ça r'part vite dans la tête
Et c'est trop tard pour qu'ça s'arrête
C'est là qu'j'aimerais tout oublier
Du coup
J'ai parfois eu des pensées suicidaires
Et j'en suis peu fier
On croit parfois que c'est la seule manière de les faire taire
Ces pensées qui me font vivre un enfer
Ces pensées qui me font vivre un enfer
Tu sais j'ai mûrement réfléchi
Et je sais vraiment pas quoi faire de toi
Justement, réfléchir
C'est bien l'problème avec toi
Tu sais j'ai mûrement réfléchi
Et je sais vraiment pas quoi faire de toi
Justement, réfléchir
C'est bien l'problème avec toi

czwartek, 23 grudnia 2021

Mag i Krav Maga

Cisza w eterze. Ale jeśli ktoś po ostatnim poście martwił się o moje życie i zdrowie (o ja naiwna), to śpieszę donieść, że żyję. Choć historia opisana wcześniej miała niestety swój ciąg dalszy.

 Bohater poprzedniego odcinka został wyrzucony z pracy (w sumie z pracy to sam się wyrzucił) i służbowego mieszkania. I wydawałoby się, że po problemie. O ja naiwna. 

Dwa dni po incydencie czekał na ulicy z rachitycznym bukiecikiem w celu przeproszenia i rozmowy. Normalny człowiek załatwiłby sprawę wchodząc do firmy, a nie warując na rogu. Wydarłam się, że ma odejść, nie podchodzić, że nie chcę z nim rozmawiać i nie potrzebuję jego przeprosin. Normalny człowiek by zrozumiał, ale małolat do normalnych nie należy. I lazło toto za nami (na szczęście szłam z koleżanką), a że szłyśmy do podziemnego parkingu uznałyśmy, że bezpieczniej będzie wrócić do biura. Szef się wściekł ,wezwał policję, a sam ruszył, żeby toto złapać. Złapał i wstrząsnął nieco. Policja przyjechała i wstrząsnęła mną.

Pani policjantka  poinformowała mnie z miną, jakby patrzyła na spluwaczkę dla gruźlików, że moje słowo przeciwko jego słowu, a jakby znowu się pojawił to mogę oczywiście to zgłosić, ale sądowa procedura zakazu zbliżania jest długa i kosztowna. Z tą samą miną niczym do gangstera w amerykańskim filmie, względnie upośledzonej umysłowo co drugie zdanie powtarzała : DO YOU UNDERSTAND? DO YOU UNDERSTAND? Tak, zrozumiałam. Agresor i przestępca, względnie zboczony psychol ma być traktowany godnie, a ofiara ma co najwyżej prawo do godnego pochówku. Za który rzecz jasna sama zapłaci. 

Finalnie młodziak zniknął z horyzontu (i oby tak zostało), ale to zapewne dlatego, że przemówiła do niego wstrząsowa terapia  mojego szefa, a nie łagodność policyjnej połajanki.

Wiedząc, że na policję nie ma co liczyć, a szef nie będzie mnie do końca życia przyprowadzał i odporowadzał na parking niczym dziecko do przedszkola zapisałam się na Krav Magę. Po pierwszej lekcji próbnej byłam zachwycona. Po kolejnych zresztą też. W przeciwieństwie do tradycyjnych sztuk walki jest szybciej przyswajalna i skuteczniejsza. Zasady są proste - unikaj miejsc niebezpiecznych (co prawda nawet własny samochód jak się okazuje może stać się pułapką). Po drugie jak już jesteś w takim miejscu - to oddal się najszybciej jak się da. Po trzecie, jak nie możesz uciec - to walcz używając wszystkich dostępnych środków, umiejętności i narzędzi. Bez pardonu, litości i współczucia.  Bij w skronie, uszy, wbijaj paznokcie w oczy, gryź i kop w te części ciała, które niektórzy obnażają. Nigdy nie sądziłam, że założenie rękawic bokserskich i okładanie nimi, kopanie oraz rzucanie przeciwnikiem o ziemię może być takie... relaksujące i przyjemne. Widać drzemią we mnie nieodkryte pokłady psychopatii  :) 

I tu następuje kolejny przypadek - wypadek. Bo przecież u mnie nic nie może być łatwo i bezproblemowo. Po jednym z treningów zbieraliśmy maty rozłożone na podłodze i układaliśmy je na specjalny  wózek. I tak się zdarzyło, że ten wózek najechał mi na stopę. Cóż... zerwało mi skórę z palca a paznokieć został w skarpetce. Rana się wygoiła i wróciłam na treningi. I tu następuje kolejne prawo serii rzucającej kłody pod nogi, bo dopadła NL koleina paranoja covida i chmara  restrykcji zakazujących. Szczepionki, kody, a finalnie totalny lockdown. Czekam na godzinę policyjną i strzelanie do niezaszczepionych. 

Ale żeby nie było, że blog robótkowy bez robótek śmiga, wrzucam foty kardiganu, co to się robi powoli, mozolnie i ospale.




Tak wiem zdjęcia wołają o pomstę do nieba i więcej światła. Ale cóż... taka pora - rano ciemno, po południu ciemno, a w ciągu dnia albo jestem w pracy, albo szaroburo...  Oby do wiosny!


środa, 6 października 2021

Z życia Intercedente czyli czemu nie należy pomagać Polakom

Pracuję  w biurze. Nie dźwigam ciężarów, nie pokonuję 20 kilometrów dziennie, nie chodzę uwalona farbami... Jak miło... Pracuję w biurze. Mogę nosić czyste ubrania, sukienki i buty na obcasie. Jak miło... Rekrutuję ludzi, albo raczej to co się ludźmi mieni. Noooo... to zrekrutowałam taki jeden element. Problemy trochę na własne życzenie czyli na okoliczność mientkiego serca i konieczności - bo ludzi do roboty nie ma i łapie się każde gówno, które się napatoczy. Gówno podczas rekrutacji nie śmierdziało za bardzo. Raczej było niczym mięsko w sklepie, co to niby ma jeszcze ważny termin przydatności do spożycia, ale budzi poważne obawy co do konsumpcji. Przekładając z konsupcyjnej metafory na życie rekrutera - płynie opowieść jaki to biedny i nieszczęśliwy, i pracę stracił, i w innym biurze go nie chcą, i mieszkać nie będzie miał gdzie, i w ogóle i w szczególe - świat przeciwko niemu... To się go bierze. Bo ludzi do roboty nie ma, a serce za miekkie. 

Mija tydzień i gówno z jednej firmy wylatuje. W sumie nawet nie bardzo wiadomo dlaczego, ale cóż... nasz klient, nasz pan - tłumaczyć się nie musi. Gówno idzie do innej. A tam mu się nie podoba... Oj... Pewnie poszedłby do trzeciej, a może i do czwartej  i piątej gdybyśmy takie firmy co to gamoni władających jeno polskim językiem (a i to bez  zrozumienia) potrzebują. A tu akurat posucha.

Odwożę element z firmy do domu i komunikuję gamoniowi, że pracy dla niego nie mamy i z firmowego mieszkania musi się wyprowadzić. I tu następuje tak zwane katharsis. Element zaczyna mi się w samochodzie rozbierać. Jadę. Na drogę patrzę, na rondach kręcę, na wszechobecne rowery uważam. I w którymś momencie kontem oka widzę, że gówno, gamoń vel patologia eksponuje swoje... genitalia. Mordę wydzieram, że ma się odziać. Raz. Drugi. Trzeci. Nie dość, że głupi to widać jeszcze głuchy.   Dopiero chwycienie za telefon i informacja, że dzwonię na policję skutkują. Zatrzymuję się każę mu wysiadać. Raz. Drugi. Trzeci. W końcu wydzieram się - wypierdalaj z mojego samochodu. Głaszcze mnie po ramieniu jakbym to ja, kurwa miała problem. Nie dotykaj mnie i wypierdalaj z mojego samochodu!

Niby środek miasta, niby dzień, a ja zaczynam mieć atak paniki.  I myślę sobie - co ja takiego zrobiłam? Dlaczego? Czemu mnie się to przytrafiło? Bo lakier na paznokciach mam czerwony? Bo nie drę mordy zaraz po "dzień dobry"? Bo pomogłam komuś, kto na to nie zasługuje? I wreszcie - czemu to ja czuję się jak gówno? A potem - no przecież nic się nie stało. Przesadzasz. Dasz radę. Silna jesteś. 

Cóż... wyrzucę go na ulicę. I nie będę mieć wyrzutów sumienia. A następnym razem - serce utwardzę żywicą epoksydową.

 Na facebooku roi się od takich biednych pokrzywdzonych, którym biura pracy krzywdę robią. Nikt nie wyrzuca ludzi na ulicę bez powodu. Ale żaden z nich  nie przyzna się, że coś ukradł, zdemolował, do pracy nie chodził, chlał na umór itp. itd. Cóż... Jesteś gównem i do szamba wrócisz. 

 Pewnie za jakiś czas wyda mi się to śmieszne. Kolejna historyjka, którą można będzie zabawiać znajomych. Ale teraz... Ale teraz... nie jest mi do śmiechu. Nomen omen niedawno koleżanka powiedziała, że z takimi opowieściami to powinnam zostać stand upperką. Kto wie... Na razie, żeby być stand up muszę być rise up. Tak mi dopomóż Bóg i Buspiron. 

sobota, 26 czerwca 2021

Tak krawiec kraje jak mu materii staje czyli uszyj sobie namiot.

Mus i przymus. Życie zmusiło mnie, żebym znowu siadła do maszyny. Przytyło mi się. I długo łudziłam się, że to ciuchy się pokurczyły w praniu, ale waga szczerze a okrutnie uświadomiła mi bolesną i... ciężką prawdę - trzeba zrzucić kilka kilogramów. No cóż... Chciałabym dołączyć do tłumu usprawiedliwiających się, że ciąża, że rzucenie palenia, że stres, że antydepresanty, że tarczyca... Ale prawda jest taka, że to zawsze jest nasza wina. Uświadomienie sobie, że samo się nie schudnie to był pierwszy krok. Drugi - dieta. A jakże, w pierwszym odruchu paniki rzuciłam się na te "najskuteczniejsze" czytaj - najgłupsze. W moim przypadku - dieta ujemnych kalorii. Po tygodniu wcinania ogórków, selera naciowego i oglądania z wyrzutem sumienia każdego kolejnego listka szpinaku pracując w ogródku rąbnęłam jak długa prosto w lawendę. Spokojnie. Lawendzie nic się nie stało!
Dietę lekko zmodyfikowałam, włączyłam ćwiczenia i kilosów z lekka zaczęło ubywać. Jednak okazało się, że brakuje mi ciuchów, w których mogłabym wyjść między ludzi. Ostały mi się dwie sukienki w których wyglądałam jak człowiek a nie bomba atomowa. Nabycie czegoś co spełniałoby moje mocno wygórowane wymagania tradycyjnie okazało się niewykonalne. Świat i sklepy oferowały mi worki, albo worki, albo worki. Dziękuję, ale i tak już czuję się jakbym pokutę odbywała.

Trudna rada, trzeba szyć. Polazłam zatem na strych, pogrzebałam w pudłach z materiałami i wyciągnęłam coś na czym będę eksperymentować. Szczęśliwie znalazły się jakieś kawałki satyny i bawełny nabyte nie wiem kiedy i po co. To czas na szukanie wykroju. Miało być luźno, ale nie workowo, prosto, bez zamka (wszywanie zamków w satyny to dla mnie męka), i na tyle uniwersalnie abym mogła to nosić zarówno teraz jak i wtedy, gdy wrócę do mojego XS (ciągle się łudzę).

Przypomniało mi się, że dawno temu mama uszyła mi józefinkę, którą uwielbiałam i nosiłam aż do zdarcia. Dosłownie. I to jest to! Dopasowana na górze, odcinana i luźna na dole... Ideał.
Przewaliłam wszystkie Burdy, przetrząsnęłam pinterest i... kicha. Jak w sklepach. Znowu albo pojawiała się kwestia zamka, albo jak to w oryginalnych empire dress - guziczków czy sznurowań. A tak się składa, że służącej vel pokojówki coby mi te guziczki na plecach zapinała nie posiadam. A szkoda.
Nie ma wykroju? To go sobie zrobię. Wymyślę. Taaa...

Finalnie, jak to zwykle bywa - co innego się chciało, co innego się ma. A ja mam namiot. Taką dwójeczkę bez tropiku. Namiocik z bawełny, więc idealny na lato, wiosnę a nawet jesień i zimę jak się pod spód zapoda termo-bluzeczkę i ciepłe rajstopy. 






Post przeleżakował zapomniany przez wiele sezonów i z lekka się zdezaktualizował, bo gabaryty zaczęły mi wracać do normy. Sukienka okazała się strzałem w dziesiątkę i nawet przy mniejszych wymiarach nosi się fantastycznie. Luźna, mięciutka i przewiewna.  Jak tylko czas pozwoli pewnie powstaną następne. Udanego weekendu! 

poniedziałek, 31 maja 2021

Wyjątkowo zimny maj czyli długi post ogrodniczy

Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Koniec maja, a temperatury ciągle oscylowały w granicach 15 stopni.  I dopiero od piątku zrobiło się nieco cieplej.  Do tego nieustanne deszcze, zimne wiatry... Eeeeech...  Ogrodnicze plany szlafił trag, bo ogórki i pomidory w normalnych holenderskich warunkach planowałam wysadzić do gruntu na przełomie kwietnia i maja, a sadzonki nadal tkwią w mieszkaniu doprowadzając mnie do szewskiej pasji. 

Część domowej kolekcji sadzonek.


W pogodowym serialu "zdążyć przed deszczem" udało mi się na raty wyplewić ogródek, posadzić około 70 mieczyków i lilii oraz dosadzić kilka roślinek. Pandemia pokrzyżowała mi plany nasadzeń, bo kilka roślin, które sobie wymarzyłam  okazało się nie do zdobycia. Ludzie siedzą w domach i z nudów grzebią w ogródkach.  Nie udało mi się zdobyć ceanothusa (prusznika), białej forsycji, callicarpy, oczaru w kolorze ametystu, akebii i tamaryszka. Porzuciłam nadzieje na zdobycie krzewu pigwy w przyzwoitej cenie o satysfakcjonującej mnie wielkości. Upolowałam za to dwa osmanthusy, trawy liriope, ciemnofioletowy bez, pieris, różową trawę pampasową oraz... judaszowca, który jak na razie ciągle świeci gołymi gałązkami.  

Ogródek wzbogacił się o gruszkę nabytą w Aldim. Kupiona za komiczne pieniądze, zapakowana w jutowy woreczek, który po otworzeniu ukazał jakieś dziwne trociny, z których wyłaniały się rachityczne korzenie. Nie miałam zbyt wielkich złudzeń, że coś z tego drzewka będzie, ale wydarzył się mały cud i produkt z Aldiego wypuścił listki. Alleluja! 




Goździki brodate z ubiegłego roku. A wydawało mi się, że są jednoroczne.



Perukowiec jeszcze przed zawiązaniem puchatych kwiatów.
Rododendron. Większy krzak dopadło jakieś  brązowienie liści i pąków i obawiam się, że będę musiała się go pozbyć.

Kwitnąca azalia sąsiada. Na pierwszym planie moja wisteria/glicynia vel blauwe regen samosiejka, za nią rosnące jak wściekłe maliny oraz czarna i biała porzeczka. O ile anomalie pogodowe się uspokoją może nawet już w tym roku będę cieszyć się ich owocami. 



Fuksje z Lidla. A w rogu hartujący się pomidor. 



Ogólny widoczek na zieleniący się ogródek. Tulipany kwitły dokładnie miesiąc. 




W sklepie z nasionkami zaopatrzyłam się w przeróżne, nietypowe zioła między innymi białą szałwię. Niestety jakość nasion okazała się żenująca. Większość w ogóle nie wykiełkowała, a te które się wykluły pojawiły się w ilości max 3 sztuk. No cóż... więcej tam nic nie zamówię. 



Plany ogrodowe zakładają jeszcze zrobienie ścieżki. Pierwotnie miała przypominać coś takiego:
Zdjęcie pochodzi z pinterest https://pl.pinterest.com/pin/574842339943352613/

Grzebiąc na pinterest znalazłam kolejną inspirację, która bardziej mnie korci i chyba wymagała będzie mniejszego nakładu pracy (lenistwo li to czy brak czasu?)




Ambitne plany ogrodowe zakładają także zrobienie od strony kuchni pergoli, na której od strony zewnętrznej pięłyby się akebia, wiciokrzew i róże, a od strony domu pnące warzywa, choćby ogórki lub cukinia. Ilość pracy oraz parszywa pogoda  skutecznie mnie na razie stopuje. 

Na koniec piosenka chodząca za mną od jakiegoś czasu czyli Kora i Wyjątkowo zimny maj. Wpasowuje się w nastrój i okoliczności przyrody.